Poczta Polska!!! Ojjjjjjj! Tyle mniej więcej pozytywnych przymiotników przychodzi mi namyśl kiedy myślę o tej pięknej instytucji.
Niestety korzystać trzeba. Ostatnia placówka pocztowa najbliższa mojego poprzedniego miejsca zamieszkania, niestety nie mogła by przystąpić do prestiżowego konkursu "Frontem do klienta 2010" .
Świadomy tej dyskwalifikacji, przepełniony niechęcią, musiałem niestety, znaleźć nową placówkę w okolicach nowego zamieszkania. Lokalizator internetowy poszedł w ruch i wskazał. Jak się okazało wskazanie trafne i bliskie.
Przygotowałem koperty i ruszyłem na spotkanie z Goliatem. Już na wejściu zauważyłem pozytyw - brak upierdliwych starszych pań, które to podstępem chcą się dostać do okienka omijając wspaniały wynalazek jakim jest kolejka.
Ja wynalazek ten lubię więc w kolejce stanąłem. Rządek ludzi posuwał się dosyć sprawnie ponieważ "nowe panie" w porównaniu z paniami z "poprzednich okienek" były jak, Kubica w bolidzie F1 kontra Polonez Caro. Pozytyw kolejny zdobyty.
Stanąłem za panią w wieku już ZUSowskim, która na 100% była stałą klientką. Zaskoczyła mnie znajomością asortymentu Poczty Polskiej, ponieważ nie chciała kupić byle znaczka czy kopertę, oj nie. Ona dobrze wiedziała, że do szczęścia potrzeba jej: czasopisma Działkowiec, krzyżówek 200 panoramicznych, oraz.........
........woreczków śniadaniowych za 2,39zł.
Jakie było moje zdziwienie, kiedy usłyszałem "woreczki śniadaniowe", co więcej, podanie przez klientkę konkretnej ceny sugeruje, że wybór jest większy niż tylko jeden typ. Podejrzewam nawet, że poczta tak naprawdę to przerabia stare koperty na te woreczki - ale to już moje domysły.
Pani od woreczków już odeszła, a wtedy nastał moja kolej. Podszedłem do okienka, nieśmiało rzuciłem niemodne powitanie w Krakowie nazywane "Dzień dobry". Odpowiedź błyskawiczna - "Dzień dobry". Kolejny pozytyw zanotowany.
Zaraz po tej krótkiej wymianie zwrotów grzecznościowych położyłem dosyć mocno wypchaną kopertę, która sugerowała zawartość inną niż papier. Przekonany o tym, że "pani z okienka" kiedy tylko zlokalizuje znaczek na kopercie, przywali w niego swoją magiczną pieczątką niczym drwal siekierą w drzewo, tak więc stałem i czekałem aż to się stanie.
Jakie było moje zdziwienie kiedy usłyszałem pytanie: "Czy mogę stuknąć pieczątką? Niczego nie uszkodzę?"
O mój Boże, ja nie byłem przygotowany na takie pytania od tej pani. Nagły mętlik w głowie pozwolił mi jedynie odpowiedzieć cicho "Tak, może pani".
Zdziwienie, zaskoczenie oraz chęć wystawienia wielkiego pozytywa to uczucia z jakimi opuszczałem placówkę pocztową. Nie wiedziałem, że może być tak pięknie. No dobra przesadziłem z tym pięknie. Było normalnie. Przynajmniej tym razem nie miałem ochoty strzelać z procy do listonoszy na rowerach.
Co gorsza dzisiaj jestem już po kilku wizytach w tej placówce. Za każdym razem jest podobnie, czyli bardzo miło. Kurka chyba będę musiał powrócić do poprzedniej placówki bo mi te "nowe panie" bloga uśmiercą, o czym ja pisać będę.
P.s. Zgłoszenia do konkursu "Frontem do klienta 2010" proszę wysyłać na adres i_tak_cię_nie_obsłużymy@związek_sprzedawcow_polskich.pl
niedziela, 25 lipca 2010
wtorek, 20 lipca 2010
Zapowiedzi, zapowiedzi
Koniec z bezczynnością. Wróciłem z urlopu wypoczęty i gotowy do blogowania. Dobrze wiem, że jak się nie zapowiem to zapał może się mocno zmiękczyć. Tak wiec katolickim zwyczajem czynie zapowiedzi, że kawaler Ja podejmie w bardzo bliskiej przyszłości pannę ironię i zawrze z nią kilka dłuższych oraz krótszych związków w celu poczęcia nowych postów.
Obiecuję! :)
Obiecuję! :)
poniedziałek, 14 czerwca 2010
Testem na uprzejmość zwykliśmy rozpocząć zamieszkanie
Jak już wiecie, odeszliśmy z ziemi obiecanej, niczym wygnańcy poszliśmy na inne. Lamentując, łkając, w tęsknocie spoglądając za siebie podążaliśmy z całym majdanem w kierunku nowego osiedla. Na szczęście mieszkamy niedaleko Pani A. tak więc moje serce nie umrze z tęsknoty.
Tak czy siak wracając do jeszcze nie rozpoczętego tematu przewodniego.
Nim wprowadziliśmy się na nowe mieszkanie musieliśmy je trochę odświeżyć, zmienić kolorki na ścianach, wkręcić nowe żarówki, wygonić mola Zdzisia z szafki kuchennej, odkurzyć pająka z kąta w przedpokoju. Generalny remont to oczywiście nie był ale parę popołudni i jeden dzień urlopowy zmarnowaliśmy.
Podczas pierwszego popołudnia, kiedy to Tosia z zacięciem PeeReLowskiej kobiety pracującej, myła okna na świat, a ja niczym Picasso powierzchni płaskim malowałem ściany - dywagowaliśmy nad tym jacy są ludzie "na naszym" nowym podwórku. Ciekawość naszą budziło to jakie "szkoły" uprzejmości spotkamy. Czy będą to typy: "fuczących tetryków", czy może "nadgorliwych gospodyń i gospodarzy", albo w ostateczności "zadufanych Yuppies i dorobkiewiczów"?
Tak sobie dywagując, Tosia wpadła na genialny pomysł przetestowania sąsiedztwa. Był on idealnie prosty. "Wszystkim jak leci mówmy dzień dobry i zobaczymy czy odpowiadają i jak!" - zakomunikowała. Czyż nie przebiegły plan?!
Od tego momentu, każdemu, ale bez wyjątku , KAŻDEMU, czy znamy czy nie znamy, czy wygląda na młodszego czy na niedosłyszącego, czy z plecakiem czy z gumiakiem - mówiliśmy głośne i wyraźne "DZIEŃ DOBRY".
Powiem wam (może bardziej napiszę), że przez pierwsze 3 dni statystyki mieliśmy wyśmienite - 100 na 100. Tosia nie dowierzała, że dokładnie 900 metrów od poprzedniego bloku, może być taka zmiana w uprzejmości mieszkańców. Cieszyliśmy się jak dzieci. Aż do czasu....
Dnia czwartego testowego, stając jedną nogą na drabinie drugą na parapecie, przytulając się do otwartego okna, wałkiem malując ścianę, czując już ból w ręce, zauważyłem kątem oka, przechodnia.
Szedł do samochodu obserwując mnie pracującego w pocie czoła. Widziałem go dokładnie, on widział mnie. Przełknąłem ślinę, przygotowałem "paszczękę" do wypowiedzenia hasła testowego. Poszło. Głośno i wyraźnie. I co? I nie odpowiedział. Bojąc się o nasz wynik, krzyknąłem sekundę potem: "Niech pan nie niszczy nam statystyk!!!" Obiekt testowy numer xyz, spojrzał się tylko na mnie, wsiadł do samochodu i odjechał.
Przez milisekundę posmutniałem, że jednak nie jest na nowym osiedlu tak bajkowo, po czym wróciłem do malowania. Mimo opisanego incydentu i milisekundy smutku, w głębi duszy byłem szczęśliwy - ponieważ ten pan przypomniał mi mroczną Panią A. oraz dał nadzieję na to, że tematów do bloga będzie przybywało :)
Tak czy siak wracając do jeszcze nie rozpoczętego tematu przewodniego.
Nim wprowadziliśmy się na nowe mieszkanie musieliśmy je trochę odświeżyć, zmienić kolorki na ścianach, wkręcić nowe żarówki, wygonić mola Zdzisia z szafki kuchennej, odkurzyć pająka z kąta w przedpokoju. Generalny remont to oczywiście nie był ale parę popołudni i jeden dzień urlopowy zmarnowaliśmy.
Podczas pierwszego popołudnia, kiedy to Tosia z zacięciem PeeReLowskiej kobiety pracującej, myła okna na świat, a ja niczym Picasso powierzchni płaskim malowałem ściany - dywagowaliśmy nad tym jacy są ludzie "na naszym" nowym podwórku. Ciekawość naszą budziło to jakie "szkoły" uprzejmości spotkamy. Czy będą to typy: "fuczących tetryków", czy może "nadgorliwych gospodyń i gospodarzy", albo w ostateczności "zadufanych Yuppies i dorobkiewiczów"?
Tak sobie dywagując, Tosia wpadła na genialny pomysł przetestowania sąsiedztwa. Był on idealnie prosty. "Wszystkim jak leci mówmy dzień dobry i zobaczymy czy odpowiadają i jak!" - zakomunikowała. Czyż nie przebiegły plan?!
Od tego momentu, każdemu, ale bez wyjątku , KAŻDEMU, czy znamy czy nie znamy, czy wygląda na młodszego czy na niedosłyszącego, czy z plecakiem czy z gumiakiem - mówiliśmy głośne i wyraźne "DZIEŃ DOBRY".
Powiem wam (może bardziej napiszę), że przez pierwsze 3 dni statystyki mieliśmy wyśmienite - 100 na 100. Tosia nie dowierzała, że dokładnie 900 metrów od poprzedniego bloku, może być taka zmiana w uprzejmości mieszkańców. Cieszyliśmy się jak dzieci. Aż do czasu....
Dnia czwartego testowego, stając jedną nogą na drabinie drugą na parapecie, przytulając się do otwartego okna, wałkiem malując ścianę, czując już ból w ręce, zauważyłem kątem oka, przechodnia.
Szedł do samochodu obserwując mnie pracującego w pocie czoła. Widziałem go dokładnie, on widział mnie. Przełknąłem ślinę, przygotowałem "paszczękę" do wypowiedzenia hasła testowego. Poszło. Głośno i wyraźnie. I co? I nie odpowiedział. Bojąc się o nasz wynik, krzyknąłem sekundę potem: "Niech pan nie niszczy nam statystyk!!!" Obiekt testowy numer xyz, spojrzał się tylko na mnie, wsiadł do samochodu i odjechał.
Przez milisekundę posmutniałem, że jednak nie jest na nowym osiedlu tak bajkowo, po czym wróciłem do malowania. Mimo opisanego incydentu i milisekundy smutku, w głębi duszy byłem szczęśliwy - ponieważ ten pan przypomniał mi mroczną Panią A. oraz dał nadzieję na to, że tematów do bloga będzie przybywało :)
wtorek, 1 czerwca 2010
Stało się, odszedł syn marnotrawny...
Łzy, zgrzytanie zębów, lamenty dziewic, łkanie dziecka gdzieś w oddali... Tak mogło być jednak nie było. Przeprowadziliśmy się. TAK! Tosia i Ja zmieniliśmy miejsce zamieszkania. Niestety nie z własnej woli, bo przecież panią A. w życiu bym nie opuścił.
Niestety tak losy osób trzecich pokierowały, że TRZA BYŁO! Uspokajamy, że wyszło na lepiej. Aczkolwiek już tęsknię za główną bohaterką i protoplastką* tego bloga - Panią Administratorką.
Już widzę, że tematów na nowym podwórku też parę znajdę, więc bez obaw moi 3 czytelnicy - blog nie umrze.
Wracając do przeprowadzki, przebiegła ona sprawnie i ku mojemu zdziwieniu bez wizytacji pani A. Zawiedziony ale z podniesionym czołem opuszczałem budynek z coraz mniejszymi pakunkami kierując się do samochodu. Na szczęście nie zawiedli najbliżsi sąsiedzi, z którymi byłem w bardzo dobrej komitywie, ponieważ zamieniłem z nimi 1,5 zdania przez cały czas mieszkania.
Wyszli gromadnie, lecz nie mieszając się i sprawiając pozory "przypadkowego" spotkania wyprowadzającego się sąsiada - mnie. Pożegnania nie miały końca, dowiedziałem się, że bardzo żałują, iż tak miły sąsiad jak ja, spokojny itepe itede, musi się wyprowadzić. Jednomyślnie stwierdzili, że Bóg raczy wiedzieć jacy będą "nowi", że ta klatka ma coraz większą rotację, "młodzi" odchodzą zostają tylko "starzy". Było miło, na koniec usłyszałem powodzenia - przyda się.
Nie było łkania i zgrzytania zębów. Nie było lamentów. Nie było pani Administratorki.
Do poczytania w nowym poście w nowej lokalizacji.
*) nie wiem czy można tego użyć w takim kontekście ale co mi tam, w końcu to ja jestem autorem Bloga
Niestety tak losy osób trzecich pokierowały, że TRZA BYŁO! Uspokajamy, że wyszło na lepiej. Aczkolwiek już tęsknię za główną bohaterką i protoplastką* tego bloga - Panią Administratorką.
Już widzę, że tematów na nowym podwórku też parę znajdę, więc bez obaw moi 3 czytelnicy - blog nie umrze.
Wracając do przeprowadzki, przebiegła ona sprawnie i ku mojemu zdziwieniu bez wizytacji pani A. Zawiedziony ale z podniesionym czołem opuszczałem budynek z coraz mniejszymi pakunkami kierując się do samochodu. Na szczęście nie zawiedli najbliżsi sąsiedzi, z którymi byłem w bardzo dobrej komitywie, ponieważ zamieniłem z nimi 1,5 zdania przez cały czas mieszkania.
Wyszli gromadnie, lecz nie mieszając się i sprawiając pozory "przypadkowego" spotkania wyprowadzającego się sąsiada - mnie. Pożegnania nie miały końca, dowiedziałem się, że bardzo żałują, iż tak miły sąsiad jak ja, spokojny itepe itede, musi się wyprowadzić. Jednomyślnie stwierdzili, że Bóg raczy wiedzieć jacy będą "nowi", że ta klatka ma coraz większą rotację, "młodzi" odchodzą zostają tylko "starzy". Było miło, na koniec usłyszałem powodzenia - przyda się.
Nie było łkania i zgrzytania zębów. Nie było lamentów. Nie było pani Administratorki.
Do poczytania w nowym poście w nowej lokalizacji.
*) nie wiem czy można tego użyć w takim kontekście ale co mi tam, w końcu to ja jestem autorem Bloga
środa, 5 maja 2010
Pies Baskerville'ów czyli administracyjny Sherlock Holmes
Dedukcja to jej sposób na życie. Rozwiązywanie zawiłych zagadek tajemnego i ciemnego życia lokatorów to jej pasja. Tym właśnie, każdego dnia, para się Pani A. Nieustraszona, zawsze będąca w pogotowiu.
Po tym całym moim myśleniu, powstrzymując się mocno od śmiechu, zadałem Sherlockowi pytanie, które mnie mocno nurtowało.
Reasumując, dedukcja Sherlock'a tym razem mocno zawiodła, a nawet i zgubiła. Pani A. nie potrafiła wyjaśnić, na jaki grzyb, miałbym wtykać te zapałki.
Oświeciłem ją, że to pewnie troszkę młodsi ode mnie, lubią posiedzieć na klatce, a światło jest im do tego niezbędne, a przecież nie będą co 3 minuty wstawali i zapalali. Nie żebym tak robił kiedyś.
Wysłuchała i odeszła! Po oczach widać było, że nie odpuści i niebawem zaplanuje kolejną zasadzkę, na mnie :).
Jakże mi jest niezmiernie miło, że jedna z prowadzonych jej spraw dotyczyła mojej osoby. Właśnie mnie!
Dzień jak co dzień, zwykły, pracujący, nic w nim szczególnego. Godzina mocno popołudniowa, sugerująca mój powrót do domu. Wejście do klatki schodowej spowodowało na mej twarzy grymas, coś w stylu uśmieszku przez łzy, ponieważ zobaczyłem ją - Panią A. Stała bacznie na swym posterunku, lustrując mnie na wszystkie strony. Nie zdziwiłbym się, gdyby przez te parę sekund poznała kolor mojej bielizny, wzór na koszulce, oraz długość włosa na klatce. Taki nasz lokalny Sherlock Holmes.
Bez słowa razem wjechaliśmy na piętro Pani A. potem moje. Posłusznie i bez hałasów schowałem się w swym mieszkanku. Zaraz po wejściu podjąłem się wykonania czynności domowych bliżej nie określonych. Umysł zająłem na mniej więcej 3 minuty kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi.
Otwieram bez lustrowania gościa judaszem. I któż inny staje w pełnej krasie przede mną? Nikt inny jak pies Baskerville'ów czyli administracyjny Sherlock Holmes. Krtań ma nie przepuściła jeszcze kulturalnego "dzień dobry", kiedy usłyszałem jej słowa wraz z oskarżeniem:
"CZY TO PAN WTYKA ZAPAŁKI DO WŁĄCZNIKÓW NA KLATCE??!!??!!"........... i zamarłem. W myślach przeglądałem wszystkie możliwe słowa kluczowe, pokrewne i bliskoznaczne powiązane z hasłami" "zapałki", "włączniki". Ile ja musiałem zużyć kory mózgowej, żeby zgadnąć o co tej pani chodzi. Zgadłem. Ktoś wpycha zapałki we włączniki, żeby światło nie gasło automatycznie. Pani A. pewnie takie zapałki znalazła, a dlatego, że parę minut wcześniej jechała ze mną windą, tak więc winnego znaleźć nie było trudno.
Po tym całym moim myśleniu, powstrzymując się mocno od śmiechu, zadałem Sherlockowi pytanie, które mnie mocno nurtowało.
"Po jaką cholerę, miałbym wtykać zapałki we włączniki, żeby mi światło nie gasło, kiedy zaraz po wyjściu z windy , chowam się do mieszkania, w którym nie wiem czy pani wie, ale mam prąd, mam światło, a nawet i bieżącą wodę?!?!"Jak miło było słuchać, wyjaśnień Pani A., mocno pogmatwanych i nie składnych. Ni stąd ni zowąd, z mieszkania wyskoczył sąsiad (ten dziwny ;] ), który od razu był w temacie. Ach te cienkie ściany i drzwi.
Reasumując, dedukcja Sherlock'a tym razem mocno zawiodła, a nawet i zgubiła. Pani A. nie potrafiła wyjaśnić, na jaki grzyb, miałbym wtykać te zapałki.
Oświeciłem ją, że to pewnie troszkę młodsi ode mnie, lubią posiedzieć na klatce, a światło jest im do tego niezbędne, a przecież nie będą co 3 minuty wstawali i zapalali. Nie żebym tak robił kiedyś.
Wysłuchała i odeszła! Po oczach widać było, że nie odpuści i niebawem zaplanuje kolejną zasadzkę, na mnie :).
piątek, 30 kwietnia 2010
3 historie w jednej, bo wszystko ma swój początek
Nie wiem dlaczego, ale nie wspomniałem o tym, że piękną tradycję "apeli kartkowych" u siebie w bloku, przyklejanych w strategicznych miejscach klatki schodowej - rozpocząłem JA. Nie wiem czy to powód do dumy, ale jedno wiem na pewno, że apel wiele spraw załatwić potrafi. Skutecznie.
Geneza apelu - czyli, partyzancka wymiana wkładki w zamku.
Piątkowy wieczór, ja i Tosia, jako typowi przedstawiciele polskiego społeczeństwa, pojechaliśmy na wieczorny spacer po centrum handlowym połączony z zakupami. Dla nie zorientowanych w ironii, chciałbym wyjaśnić, że takie spacery po centrach handlowych to porażka i z przyjemnością ma tyle wspólnego, co wpływ koloru pługa na obfitość plonów. Jednak zakupy trzeba robić.
Godzina wyjazdu 21:00. Zaplanowany czas realizacji, im szybciej tym mniej nerwów nadwyrężonych. Wychodząc z klatki schodowej setny raz potwierdziliśmy wizualnie brak wkładki w zamku, wymontowanej przez administrację z powodu awarii. Klatka dostępna dla wszystkich, no ale cóż, naprawa to naprawa.
Powrót do domu po 22:45. Ręce wyciągnięte do granic możliwości pod ciężarem reklamówek, siatek, siateczek i innych urządzeń transportowych z tworzywa sztucznego.Powolne podejście po "świeżo wyremontowanych schodach", kolejna wizualizacja zamka. Zaskoczenie! Nowa wkładka w zamku świeci swoją obecnością. Tosia już konstruuje, w swojej głowie pochwalne zdanie dla administracji, bogate w pochwały i pozytywne epitety, ja natomiast rzucam wszystkie torby by dumnie sięgnąć do kieszeni po klucze i wetknąć ten jeden właściwy, do dziewiczej jeszcze dla mnie wkładki. Wtykam! Wetknąłem! Zaczynam przekręcać i ..... NIC! Blokada. Próbuje kilka innych manewrów kluczem, nadal nic. Tosia już pręży się z przyszykowanym, swoim kluczem, ciesząc się, że to ona dokona pierwszej penetracji. Kolejny test. Też klapa.
Złość narasta, a także myśl: "Co za idiota wymienił wkładkę na inną, nie informując o tym nikogo, nie rozdając nowych kluczy, a na dodatek zrobił to w piątkową noc, kiedy połowy ludzi, nie ma w bloku, a druga połowa już śpi."
Metodą chybił trafił wybieramy numerek któregoś z sąsiadów i modląc się, żeby nie odebrał go słowem na literkę "K". Sąsiad na szczęście porządny człowiek - otworzył ze zrozumieniem, jakby wiedział w czym jest problem.
Już w windzie wiedziałem jak pięknie podziękuję administracji.Przygotuję apel, apel na całą kartkę A4 i powieszę w strategicznym miejscu jakim jest winda i wejście do klatki. Tak też zrobiłem, a apel brzmiał w podobnym tonie ironii co wpisy na tym blogu. W skrócie tak:
Oczywiście, apel zajmował całą stronę i miał dużo więcej elementów wielbiących administrację.
Następnego dnia mój apel nadal dumnie wisiał w windzie. Jednak jakie było moje zaskoczenie kiedy na parterze minąłem pana w specyficznych ogrodniczkach wypakowanych kluczami, śrubokrętami i innej maści "cośtam-AMI". Nowej wkładki w zamku już nie było. Apel (mam nadziej on) zadziałał i rozpoczął piękną tradycję (patrz wpis poprzedni)
Apel drugi, nie mój, także piękny.
Naprawy wkładki, musieliśmy oczekiwać jeszcze ładnych kilkanaście dni. Klatka nadal stojąco otworem dla wszystkim, a także częste awarie oświetlenia, sprawiły, że poziom zdenerwowania jednego z lokatorów, zmusił go do wystosowania odpowiedniego APELU.
Ach jak pięknie mieć uczniów kroczących ścieżką, którą ja wyznaczyłem. Oto apel lokatora/ki.
Wkładka zamontowana, a pani A. i tak cię opierniczy
Nareszcie naprawioną wkładkę zamontowano. Wszystko działa etc. Pewnego dnia idąc z wielkim pudłem ledwo co sięgnąłem po klucze, już mam zamiar otworzyć drzwi i wejść. Kątem oka zauważyłem ją, kroczącą powolnym krokiem, lustrującą rzeczywistość "jej bloku" - Panią A. Kultura wzięła górę - postanowiłem przepuścić damę w drzwiach. W zamian za to co usłyszałem? Standardowe dziękuje było by nie wystarczające, ba. Usłyszałem to:
Geneza apelu - czyli, partyzancka wymiana wkładki w zamku.
Piątkowy wieczór, ja i Tosia, jako typowi przedstawiciele polskiego społeczeństwa, pojechaliśmy na wieczorny spacer po centrum handlowym połączony z zakupami. Dla nie zorientowanych w ironii, chciałbym wyjaśnić, że takie spacery po centrach handlowych to porażka i z przyjemnością ma tyle wspólnego, co wpływ koloru pługa na obfitość plonów. Jednak zakupy trzeba robić.
Godzina wyjazdu 21:00. Zaplanowany czas realizacji, im szybciej tym mniej nerwów nadwyrężonych. Wychodząc z klatki schodowej setny raz potwierdziliśmy wizualnie brak wkładki w zamku, wymontowanej przez administrację z powodu awarii. Klatka dostępna dla wszystkich, no ale cóż, naprawa to naprawa.
Powrót do domu po 22:45. Ręce wyciągnięte do granic możliwości pod ciężarem reklamówek, siatek, siateczek i innych urządzeń transportowych z tworzywa sztucznego.Powolne podejście po "świeżo wyremontowanych schodach", kolejna wizualizacja zamka. Zaskoczenie! Nowa wkładka w zamku świeci swoją obecnością. Tosia już konstruuje, w swojej głowie pochwalne zdanie dla administracji, bogate w pochwały i pozytywne epitety, ja natomiast rzucam wszystkie torby by dumnie sięgnąć do kieszeni po klucze i wetknąć ten jeden właściwy, do dziewiczej jeszcze dla mnie wkładki. Wtykam! Wetknąłem! Zaczynam przekręcać i ..... NIC! Blokada. Próbuje kilka innych manewrów kluczem, nadal nic. Tosia już pręży się z przyszykowanym, swoim kluczem, ciesząc się, że to ona dokona pierwszej penetracji. Kolejny test. Też klapa.
Złość narasta, a także myśl: "Co za idiota wymienił wkładkę na inną, nie informując o tym nikogo, nie rozdając nowych kluczy, a na dodatek zrobił to w piątkową noc, kiedy połowy ludzi, nie ma w bloku, a druga połowa już śpi."
Metodą chybił trafił wybieramy numerek któregoś z sąsiadów i modląc się, żeby nie odebrał go słowem na literkę "K". Sąsiad na szczęście porządny człowiek - otworzył ze zrozumieniem, jakby wiedział w czym jest problem.
Już w windzie wiedziałem jak pięknie podziękuję administracji.Przygotuję apel, apel na całą kartkę A4 i powieszę w strategicznym miejscu jakim jest winda i wejście do klatki. Tak też zrobiłem, a apel brzmiał w podobnym tonie ironii co wpisy na tym blogu. W skrócie tak:
"W imieniu (mam nadzieję) wszystkich mieszkańców chcielibyśmy podziękować za profesjonalną wymianę wkładki w zamku. Dziękujemy za to, że naprawa odbyła się bezproblemowo pod osłoną nocy bez zbędnego angażowania lokatorów. etc. etc."
tekst oryginalny postaram się znaleźć i umieścić"
Oczywiście, apel zajmował całą stronę i miał dużo więcej elementów wielbiących administrację.
Następnego dnia mój apel nadal dumnie wisiał w windzie. Jednak jakie było moje zaskoczenie kiedy na parterze minąłem pana w specyficznych ogrodniczkach wypakowanych kluczami, śrubokrętami i innej maści "cośtam-AMI". Nowej wkładki w zamku już nie było. Apel (mam nadziej on) zadziałał i rozpoczął piękną tradycję (patrz wpis poprzedni)
Apel drugi, nie mój, także piękny.
Naprawy wkładki, musieliśmy oczekiwać jeszcze ładnych kilkanaście dni. Klatka nadal stojąco otworem dla wszystkim, a także częste awarie oświetlenia, sprawiły, że poziom zdenerwowania jednego z lokatorów, zmusił go do wystosowania odpowiedniego APELU.
Ach jak pięknie mieć uczniów kroczących ścieżką, którą ja wyznaczyłem. Oto apel lokatora/ki.
Wkładka zamontowana, a pani A. i tak cię opierniczy
Nareszcie naprawioną wkładkę zamontowano. Wszystko działa etc. Pewnego dnia idąc z wielkim pudłem ledwo co sięgnąłem po klucze, już mam zamiar otworzyć drzwi i wejść. Kątem oka zauważyłem ją, kroczącą powolnym krokiem, lustrującą rzeczywistość "jej bloku" - Panią A. Kultura wzięła górę - postanowiłem przepuścić damę w drzwiach. W zamian za to co usłyszałem? Standardowe dziękuje było by nie wystarczające, ba. Usłyszałem to:
"Pan jak otwiera drzwi to niech pan nie ciągnie kluczem za wkładkę bo się psuje i trzeba będzie znowu wymieniać!"I jak tej kobiety nie kochać. :)
Etykiety:
administratorka,
monter,
psia kupa,
sąsiedzi,
sprzymierzeniec,
Tosia
środa, 21 kwietnia 2010
Strzeż się cichego psa i spokojnej wody...
...jak mówi stare rzymskie przysłowie. Jak wiadomo kolesie ze szczotkami na głowie i z kocem na plecach (osoby z małą zdolnością wizualizacji tekstu czytanego informuję że chodzi o Rzymian) mieli w tym dużo racji.
Już tłumaczę o co chodzi. Pewnego pięknego wieczora kiedy to wycieńczony zmaganiami sportowymi wracałem do domu, dostałem krótkiego lecz treściwego sms'a od mojej Tosi. Wiadomość brzmiała mniej więcej tak: "Wychodząc z windy uważaj na schodach na psie gówno".
Jak widzicie - treściwe zdanie.
Chwilę potem byłem już w swojej klatce schodowej, z sercem na ramieniu czekałem na przyjazd windy. Wsiadłem. Wcisnąłem piętro. Jadę. W głowie obmyślam plan w jakim systemie będę schodził tych parę schodków na nasze półpiętro.
Tak więc obmyślam plan. Słysze dźwięk że dotarłem na odpowiedni przystanek windy, otwierają się drzwi i........
....ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, moim oczom ukazało się kolejne ostrzeżenie. Tym razem na papierze i nie od Tosi, tylko przezornego/ej sąsiada/ki.
Z jednej strony nie mogłem powstrzymać się od śmiechu z drugiej strony, mimo zapalonego światła, stąpałem po schodach jak po kruchym lodzie byle tylko w nic nie wdepnąć. Podczas mojej wędrówki "gównianą ścieżką" zauważyłem, że ostrzeżeń papierowych jest więcej. Systematycznie przyklejone co 1,5 metra pozdrawiały i ostrzegały za razem.
Tak więc "Strzeżcie się cichego psa i spokojnej wody" jeżeli nie macie takich sąsiadów jak ja. :)
Na drugi dzień rano po psiej kupie zostało tylko wspomnienie, a informacja graficzna została zarchiwizowana w koszu. Ciekawi mnie tylko jaki udział w tym, miała pani A. :)
A dlaczego "cichego psa" - bo jak robił kupę to pewnie nikt tego nie słyszał...
Już tłumaczę o co chodzi. Pewnego pięknego wieczora kiedy to wycieńczony zmaganiami sportowymi wracałem do domu, dostałem krótkiego lecz treściwego sms'a od mojej Tosi. Wiadomość brzmiała mniej więcej tak: "Wychodząc z windy uważaj na schodach na psie gówno".
Jak widzicie - treściwe zdanie.
Chwilę potem byłem już w swojej klatce schodowej, z sercem na ramieniu czekałem na przyjazd windy. Wsiadłem. Wcisnąłem piętro. Jadę. W głowie obmyślam plan w jakim systemie będę schodził tych parę schodków na nasze półpiętro.
Tutaj mała dygresja - mieszkam w 10 piętrowym bloku gdzie winda jeździ co 2 piętro (tylko na parzyste) - śmieszne co, obiecuje o tym napisać więcej w późniejszym terminie :)
Tak więc obmyślam plan. Słysze dźwięk że dotarłem na odpowiedni przystanek windy, otwierają się drzwi i........
....ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, moim oczom ukazało się kolejne ostrzeżenie. Tym razem na papierze i nie od Tosi, tylko przezornego/ej sąsiada/ki.
Z jednej strony nie mogłem powstrzymać się od śmiechu z drugiej strony, mimo zapalonego światła, stąpałem po schodach jak po kruchym lodzie byle tylko w nic nie wdepnąć. Podczas mojej wędrówki "gównianą ścieżką" zauważyłem, że ostrzeżeń papierowych jest więcej. Systematycznie przyklejone co 1,5 metra pozdrawiały i ostrzegały za razem.
Tak więc "Strzeżcie się cichego psa i spokojnej wody" jeżeli nie macie takich sąsiadów jak ja. :)
Na drugi dzień rano po psiej kupie zostało tylko wspomnienie, a informacja graficzna została zarchiwizowana w koszu. Ciekawi mnie tylko jaki udział w tym, miała pani A. :)
A dlaczego "cichego psa" - bo jak robił kupę to pewnie nikt tego nie słyszał...
piątek, 26 marca 2010
Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom...
Niedawny zakup roweru* przypomniał mi o nie tak dawnej, wspaniałej inwestycji budowlanej w moim bloku. Inwestycja nie była błaha i można śmiało ją porównać do budowy Stadionu Narodowego w Warszawie czy też Ronda Ofiar Katynia w Krakowie. Głównym celem tejże inwestycji było...
...naprawienie schodów do klatki schodowej wraz z podjazdem dla wózków i osób niepełnosprawnych oraz zainstalowanie poręczy.
Po miesiącach** spędzonych na tworzeniu i analizowaniu projektów, które szarym mieszkańcom nie były znane, ekipa budowlano-remontowa, zabrał się do wytężonej pracy. Pod czułym okiem Pani Administratorki, która z cementem i kielnią jest za pan brat - robotnicy uwijali się jak mrówki. Schody rosły piękne, aż pod niebo. Po tygodniu - urosły.
Darmo wyczekiwałem dnia oficjalnego otwarcia z szampanem, nożyczkami na poduszce, wstęgą, gotową poświęcić się na rzecz cięcia poprzecznego. Ten dzień nigdy nie nastał. Dlaczego? Odpowiedź prosta. Projekt budowlany jak zwykle się rypnął. Robotnicy swoją pracę wykonali i mogę śmiało przyznać, że zrobili to z całkowitą starannością. Jednak sam projekt, pomysł, zamysł, idea jak to ma wyglądać nie sprostał wymogom zwykłych szarych mieszkańców, którzy muszą czasami po tych schodach wprowadzić coś więcej niż tylko swoje trampki.
W czym problem, każdy zapyta. I tu przydałby się rysunek techniczny wraz z sytuacyjnym, podobny do tych co w Fakcie na pierwszej stronie :). Takowego nie mam, ale postaram się wyjaśnić to prosto i klarownie. Wyobraźmy sobie, że stoimy na wprost schodów i klatki schodowej, drzwi wejściowe umieszczone są na samym środku i otwierają się wahadłowo na zewnątrz w lewo***. Podjazd dla wózków został umieszczony idealnie na wprost drzwi wraz z poręczą po swojej prawej stronie. Wszystko powinno grać, jednak nie zagrało.
Osoba na wózku inwalidzkim, która podjechała pod same drzwi, nie miała miejsca żeby je otworzyć. Oczywiście mogła to zrobić jakby tylko chciała. Miała nawet do dyspozycji trzy możliwości. Pierwsza - poprosić kogoś o pomoc. Oczywiście, ale nie zawsze jest kogo. Druga - niczym Inspektor Gadżet wydłużyć sobie rękę minimum o 5 długości i otworzyć drzwi przed wjechaniem pod nie. Trzecia - wjechać, złapać się za klamkę, zacząć zjeżdżać nie puszczając drzwi tym samym je otwierać, po zjechaniu zrobić szybki wiraż a'la Hołowczyc na chodniku i wjechać tak szybko by zdążyć przed zamknięciem się ogromnych, stalowych, ciężkich drzwi, które mogły by zrobić niezłe bubu, gdyby nie zdążył.
Drugi feler. podjazd nie został zrobiony jako jednolita pochyła ścieżka. Przecież po co sobie ułatwiać. Podjazd został zrobiony z 2 torów odpowiednio od siebie oddalonych. I tu pewnie kłaniają się normy budowlane, które Pani A. zignorowała. Wózek inwalidzki podjechał bo rozstaw torów podpasował, ale jakie było zdziwienie matek z dziećmi w wózkach które miały wybór zjechać tylko prawymi lub lewymi kołami.
Trzeci feler to poręcz. Była zamocowana tak "nisko", że osoby powyżej 190cm wzrostu nie miały żadnego problemu by jej użyć. Na dodatek była tak długa, że niemal dotykała ścian klatki schodowej, co nie powodowało problemów przy przechodzeniu osobom ważącym poniżej 40kg.
Reasumując. Niezadowolenie mieszkańców było duże. Pani A. szybko zainterweniowała i zwołała konsultacje społeczne, na które zaproszeni byli tylko wybrani. Radzili, konsultowali, rozmawiali, porównywali - dobre 4 dni. Widziałem, że podeszli do tego profesjonalnie, ponieważ postarali się o rekwizyty pomocnicze takiej jak: wózek dziecięcy w rozmiarze standard oraz wózek inwalidzki typ classic.
Po zakończonych konsultacjach, robotnicy rozkuli i zaczęli naprawiać. Po kolejnym tygodniu prac, mogliśmy się cieszyć schodami spełniającymi wszystkie standardy UE, USA, PZPN, ONZ i PKP.
Jedna inwestycja w cenie dwóch inwestycji - takich rzeczy to nawet w Erze nie oferują.
Przypisy:
*) a co zarabia się to i się wydaje
**) krótszego okresu nawet nie biorę pod uwagę
***)tak jakby wskazówka zegarka szła z 3 na 6
P.s. Ze specjalnymi życzeniami dla Pani A. dedykuję:
- tekst piosenki "Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom..."
- Pieść o cegle Izabeli Trojanowskiej
- Pieśń socjalistyczną "Do roboty" - w wykonaniu społeczeństwa
...naprawienie schodów do klatki schodowej wraz z podjazdem dla wózków i osób niepełnosprawnych oraz zainstalowanie poręczy.
Po miesiącach** spędzonych na tworzeniu i analizowaniu projektów, które szarym mieszkańcom nie były znane, ekipa budowlano-remontowa, zabrał się do wytężonej pracy. Pod czułym okiem Pani Administratorki, która z cementem i kielnią jest za pan brat - robotnicy uwijali się jak mrówki. Schody rosły piękne, aż pod niebo. Po tygodniu - urosły.
Darmo wyczekiwałem dnia oficjalnego otwarcia z szampanem, nożyczkami na poduszce, wstęgą, gotową poświęcić się na rzecz cięcia poprzecznego. Ten dzień nigdy nie nastał. Dlaczego? Odpowiedź prosta. Projekt budowlany jak zwykle się rypnął. Robotnicy swoją pracę wykonali i mogę śmiało przyznać, że zrobili to z całkowitą starannością. Jednak sam projekt, pomysł, zamysł, idea jak to ma wyglądać nie sprostał wymogom zwykłych szarych mieszkańców, którzy muszą czasami po tych schodach wprowadzić coś więcej niż tylko swoje trampki.
W czym problem, każdy zapyta. I tu przydałby się rysunek techniczny wraz z sytuacyjnym, podobny do tych co w Fakcie na pierwszej stronie :). Takowego nie mam, ale postaram się wyjaśnić to prosto i klarownie. Wyobraźmy sobie, że stoimy na wprost schodów i klatki schodowej, drzwi wejściowe umieszczone są na samym środku i otwierają się wahadłowo na zewnątrz w lewo***. Podjazd dla wózków został umieszczony idealnie na wprost drzwi wraz z poręczą po swojej prawej stronie. Wszystko powinno grać, jednak nie zagrało.
Osoba na wózku inwalidzkim, która podjechała pod same drzwi, nie miała miejsca żeby je otworzyć. Oczywiście mogła to zrobić jakby tylko chciała. Miała nawet do dyspozycji trzy możliwości. Pierwsza - poprosić kogoś o pomoc. Oczywiście, ale nie zawsze jest kogo. Druga - niczym Inspektor Gadżet wydłużyć sobie rękę minimum o 5 długości i otworzyć drzwi przed wjechaniem pod nie. Trzecia - wjechać, złapać się za klamkę, zacząć zjeżdżać nie puszczając drzwi tym samym je otwierać, po zjechaniu zrobić szybki wiraż a'la Hołowczyc na chodniku i wjechać tak szybko by zdążyć przed zamknięciem się ogromnych, stalowych, ciężkich drzwi, które mogły by zrobić niezłe bubu, gdyby nie zdążył.
Drugi feler. podjazd nie został zrobiony jako jednolita pochyła ścieżka. Przecież po co sobie ułatwiać. Podjazd został zrobiony z 2 torów odpowiednio od siebie oddalonych. I tu pewnie kłaniają się normy budowlane, które Pani A. zignorowała. Wózek inwalidzki podjechał bo rozstaw torów podpasował, ale jakie było zdziwienie matek z dziećmi w wózkach które miały wybór zjechać tylko prawymi lub lewymi kołami.
Trzeci feler to poręcz. Była zamocowana tak "nisko", że osoby powyżej 190cm wzrostu nie miały żadnego problemu by jej użyć. Na dodatek była tak długa, że niemal dotykała ścian klatki schodowej, co nie powodowało problemów przy przechodzeniu osobom ważącym poniżej 40kg.
Reasumując. Niezadowolenie mieszkańców było duże. Pani A. szybko zainterweniowała i zwołała konsultacje społeczne, na które zaproszeni byli tylko wybrani. Radzili, konsultowali, rozmawiali, porównywali - dobre 4 dni. Widziałem, że podeszli do tego profesjonalnie, ponieważ postarali się o rekwizyty pomocnicze takiej jak: wózek dziecięcy w rozmiarze standard oraz wózek inwalidzki typ classic.
Po zakończonych konsultacjach, robotnicy rozkuli i zaczęli naprawiać. Po kolejnym tygodniu prac, mogliśmy się cieszyć schodami spełniającymi wszystkie standardy UE, USA, PZPN, ONZ i PKP.
Jedna inwestycja w cenie dwóch inwestycji - takich rzeczy to nawet w Erze nie oferują.
Przypisy:
*) a co zarabia się to i się wydaje
**) krótszego okresu nawet nie biorę pod uwagę
***)tak jakby wskazówka zegarka szła z 3 na 6
P.s. Ze specjalnymi życzeniami dla Pani A. dedykuję:
- tekst piosenki "Budujemy nowy dom, jeszcze jeden nowy dom..."
- Pieść o cegle Izabeli Trojanowskiej
- Pieśń socjalistyczną "Do roboty" - w wykonaniu społeczeństwa
poniedziałek, 15 marca 2010
Nie lękaj się nie jesteś sam!
Wczorajszy przejazd windą przypomniał mi o tym, że mam sojusznika w swoim bloku. Najlepsze jest to, co przedstawię w przyszłych relacjach, sojuszników przybywać będzie :)
Wracając do moich sprzymierzeńców - jak na razie nasz wspólny front jest budowany na "słowie", ale zawsze to coś.
Pierwszy sojusznik pokazał się po 3 miesiącach od mojego zamieszkania. Wracając pewnego ciepłego popołudnia z pracy, stanąłem przed windą w oczekiwaniu na "kabinę", która miała zjawić się lada chwila na "przystanku windy". Nie chcę się chwalić, ale trochę fachowego słownictwa z dziedziny windownictwa się zna, a co.
Muzyka gra w uszach, kiedy nagle przede mną staje sympatyczny młodzieniec w wieku szkolnym, ruszając ustami w moim kierunku. Jakie było moje zdziwienie - młody chce o coś zapytać, lub nawet chce pogadać.
Nie myliłem się w żadnej kwestii. Młody chciał zapytać i pogadać. Ledwo wyjąłem słuchawki z uszu, a zaraz po towarzyskim dzień dobry dostałem z serii pytań:
Pan tutaj długo mieszka? Podoba się panu w tym bloku? itp.
Przyznam szczerze, że początek, zacząłem nieufnie, ale wystarczyło sekund kilka by przekonać się do młodego i dokładnie mu odpowiedzieć o doznaniach jakie posiadam na temat naszego wspólnego miejsca zamieszkania. Generalnie moja opinia miała zostać przedstawiona w pozytywnym świetle, ale..... nie mogłem się przemóc ponieważ, cały czas miałem w głowie, osobę Pani Administratorki, która przedstawiała się dosyć mrocznie (jako jeździec w czarnej zbroi rozrzucający za sobą zapach siarki). Nie wiedziałem czy mogę się tą opinia podzielić z nieznajomym. Z drugiej strony byłem bardzo ciekaw jak wykreowała się opinia Pani A. w umysłach młodzieży szkolnej, dodam nie licealnej.
Iście lisim sposobem postanowiłem podejść młodego. Po długiej analizie w moim cwanym umyśle - wypowiedziałem idealnie skonstruowaną opinie z zaszytym podstępnym pytaniem, po którym zagadka trapiąca moją osobę miała zostać rozwiązana. Wypowiedź, dość rozbudowana, brzmiała tak:
Oczywiście że mi się tutaj podoba blok jest i ogólnie jest tutaj bardzo przyjemnie, tylko Pani Administratorka jest taka , hmmmmmm, taka , taka trochę dziwna.
Młody spojrzał na mnie, westchnął po czym rzucił słowami ostrymi niczym maczeta:
Taaaaaaaaa, zgadzam się, nie nawiedzę su.......
Po tych słowach rozeszliśmy się w swoje strony, wiedząc że jesteśmy po tej samej stronie barykady.
Podsumowując:
- Moje mp3 - około 300zł
- Młodzież, która nie owija w bawełnę i mówi co myśli - cenne
- Mieć swojego sprzymierzeńca w walce z mroczną panią A. - BEZCENNE
Wracając do moich sprzymierzeńców - jak na razie nasz wspólny front jest budowany na "słowie", ale zawsze to coś.
Pierwszy sojusznik pokazał się po 3 miesiącach od mojego zamieszkania. Wracając pewnego ciepłego popołudnia z pracy, stanąłem przed windą w oczekiwaniu na "kabinę", która miała zjawić się lada chwila na "przystanku windy". Nie chcę się chwalić, ale trochę fachowego słownictwa z dziedziny windownictwa się zna, a co.
Muzyka gra w uszach, kiedy nagle przede mną staje sympatyczny młodzieniec w wieku szkolnym, ruszając ustami w moim kierunku. Jakie było moje zdziwienie - młody chce o coś zapytać, lub nawet chce pogadać.
Nie myliłem się w żadnej kwestii. Młody chciał zapytać i pogadać. Ledwo wyjąłem słuchawki z uszu, a zaraz po towarzyskim dzień dobry dostałem z serii pytań:
Pan tutaj długo mieszka? Podoba się panu w tym bloku? itp.
Przyznam szczerze, że początek, zacząłem nieufnie, ale wystarczyło sekund kilka by przekonać się do młodego i dokładnie mu odpowiedzieć o doznaniach jakie posiadam na temat naszego wspólnego miejsca zamieszkania. Generalnie moja opinia miała zostać przedstawiona w pozytywnym świetle, ale..... nie mogłem się przemóc ponieważ, cały czas miałem w głowie, osobę Pani Administratorki, która przedstawiała się dosyć mrocznie (jako jeździec w czarnej zbroi rozrzucający za sobą zapach siarki). Nie wiedziałem czy mogę się tą opinia podzielić z nieznajomym. Z drugiej strony byłem bardzo ciekaw jak wykreowała się opinia Pani A. w umysłach młodzieży szkolnej, dodam nie licealnej.
Iście lisim sposobem postanowiłem podejść młodego. Po długiej analizie w moim cwanym umyśle - wypowiedziałem idealnie skonstruowaną opinie z zaszytym podstępnym pytaniem, po którym zagadka trapiąca moją osobę miała zostać rozwiązana. Wypowiedź, dość rozbudowana, brzmiała tak:
Oczywiście że mi się tutaj podoba blok jest
Młody spojrzał na mnie, westchnął po czym rzucił słowami ostrymi niczym maczeta:
Taaaaaaaaa, zgadzam się, nie nawiedzę su......
Po tych słowach rozeszliśmy się w swoje strony, wiedząc że jesteśmy po tej samej stronie barykady.
Podsumowując:
- Moje mp3 - około 300zł
- Młodzież, która nie owija w bawełnę i mówi co myśli - cenne
- Mieć swojego sprzymierzeńca w walce z mroczną panią A. - BEZCENNE
czwartek, 4 marca 2010
Nie masz telewizora to nie masz Boga w sercu!
Dzisiejszy artykuł w Gazecie Wyborczej (link) przypomniał mi o mojej wspaniałej Pani Administratorce. O tym, że nie powinienem zaniedbywać procesu uwieczniania jej niebywałych działań.
Tym razem opowiem sytuację, którą znam z relacji mojej (hmmm...) nazwijmy ją narzeczoną, bo przecież inne określenie kobiety, z którą się jest w związku bez kwitu, w naszym katolickim kraju nie przejdzie. Tak więc 3,2,1 start.
Pani Administratorka w skrócie zwana "Lord Vader - rycerz Imperium Zła po Ciemnej Stronie Administracji", pewnego dnia postanowiła nam dać możliwość skorzystania z dobrodziejstwa techniki jakim jest podłączenie do gniazda typu AZART (patrz wiki). Pewnego dnia Pani A. wyczekała moment, aż opuszczę swój lokal mieszkalny kierując się w stronę pracy zarobkowej i 2 minuty po tym fakcie zapukała do mych drzwi. Zastała tylko narzeczoną - zwaną dalej "Tosia". Po otwarciu Tosia zobaczyła Panią A. wraz ze swoim majstrem przybocznym o profesji elektrycznej. Nie doczekała się niestety staropolskiego Dzień dobry tylko oda razu usłyszała wyrzut, że muszą tyle czekać, aż im otworzy. Sekundę później byli już w środku. Zażądali wskazania im gniazdka antenowego. Tosia pokornie i w stanie lekkiego zaskoczenia wskazała miejsca przy podłodze, które było zakryte tapetą (niestety po poprzednich właścicielach). I tutaj się zaczęło! Jak śmiemy zasłaniać tak ważny wtyk - tapetą!!!! I na dodatek pewnie popsuliśmy to gniazdko co powoduje brak telewizji we wszystkich mieszkaniach powyżej. Co mogła biedna Tosia? Na pierwszy zarzut odpowiedziała, że tapeta nie szkodzi, a drugi odparła potwierdzeniem poprzedniego właściciela o prawidłowym funkcjonowaniu gniazda. Oczywiście ten ping-pong o zasady ekspozycji gniazda AZART trwał trochę dłużej, ale to warto już pominąć. Majster sprawnym lamparcim ruchem dostał się do gniazdka, jednym chirurgicznym cięciem przedarł się przez tapetę i zaczął majstrować. Po minutach trzech, wygłosił swoją propozycję. Że za 20zł może nam zamontować gniazdo z całymi 3 programami (gdzie z powietrza śmiało można odbierać 6) lub za darmo zamontuje nam przejściówkę ale wtedy się nie podłączymy. Tosia wiedziała co chce wybrać, więc nie czekała na cały opis technologiczny tylko od razu wskazała - przejściówkę! Monter z zaskoczeniem w oczach zapytał jak mamy zamiar oglądać TV? Tosia sprawnym ostrzem riposty zapewniła Montera, że takiego zamiaru nie mamy bo nie mamy telewizora i mieć nie będziemy. I stało się!!!!!! Tosia nie wiedziała co uczyniła. Monter i Administratorka zaczęli parskać, dyszeć, pienić się i wykonywać inne czynności wewnątrz swojego organizmu znane tylko z filmu "Egzorcysta". W całym tym rytuale można było usłyszeć: Jak tak można żyć bez telewizora? Co my takiego robimy całymi dniami kiedy nie mamy magicznej skrzynki z obrazem? Co na to ludzie powiedzą? i wiele wiele innych zarzutów mówiących jedno - Nie masz telewizora to pewnie nie masz Boga w sercu!
Na potrzeby tego wpisu żadna postać nie została zmyślona, a imiona bohaterów zostały zmienione bez ich wyraźniej prośby. Jednak jakiekolwiek podobieństwo z tą sytuacją może być przypadkowe - ale jeśli takowe występuje to nie ma się czym chwalić.
Tym razem opowiem sytuację, którą znam z relacji mojej (hmmm...) nazwijmy ją narzeczoną, bo przecież inne określenie kobiety, z którą się jest w związku bez kwitu, w naszym katolickim kraju nie przejdzie. Tak więc 3,2,1 start.
Pani Administratorka w skrócie zwana "Lord Vader - rycerz Imperium Zła po Ciemnej Stronie Administracji", pewnego dnia postanowiła nam dać możliwość skorzystania z dobrodziejstwa techniki jakim jest podłączenie do gniazda typu AZART (patrz wiki). Pewnego dnia Pani A. wyczekała moment, aż opuszczę swój lokal mieszkalny kierując się w stronę pracy zarobkowej i 2 minuty po tym fakcie zapukała do mych drzwi. Zastała tylko narzeczoną - zwaną dalej "Tosia". Po otwarciu Tosia zobaczyła Panią A. wraz ze swoim majstrem przybocznym o profesji elektrycznej. Nie doczekała się niestety staropolskiego Dzień dobry tylko oda razu usłyszała wyrzut, że muszą tyle czekać, aż im otworzy. Sekundę później byli już w środku. Zażądali wskazania im gniazdka antenowego. Tosia pokornie i w stanie lekkiego zaskoczenia wskazała miejsca przy podłodze, które było zakryte tapetą (niestety po poprzednich właścicielach). I tutaj się zaczęło! Jak śmiemy zasłaniać tak ważny wtyk - tapetą!!!! I na dodatek pewnie popsuliśmy to gniazdko co powoduje brak telewizji we wszystkich mieszkaniach powyżej. Co mogła biedna Tosia? Na pierwszy zarzut odpowiedziała, że tapeta nie szkodzi, a drugi odparła potwierdzeniem poprzedniego właściciela o prawidłowym funkcjonowaniu gniazda. Oczywiście ten ping-pong o zasady ekspozycji gniazda AZART trwał trochę dłużej, ale to warto już pominąć. Majster sprawnym lamparcim ruchem dostał się do gniazdka, jednym chirurgicznym cięciem przedarł się przez tapetę i zaczął majstrować. Po minutach trzech, wygłosił swoją propozycję. Że za 20zł może nam zamontować gniazdo z całymi 3 programami (gdzie z powietrza śmiało można odbierać 6) lub za darmo zamontuje nam przejściówkę ale wtedy się nie podłączymy. Tosia wiedziała co chce wybrać, więc nie czekała na cały opis technologiczny tylko od razu wskazała - przejściówkę! Monter z zaskoczeniem w oczach zapytał jak mamy zamiar oglądać TV? Tosia sprawnym ostrzem riposty zapewniła Montera, że takiego zamiaru nie mamy bo nie mamy telewizora i mieć nie będziemy. I stało się!!!!!! Tosia nie wiedziała co uczyniła. Monter i Administratorka zaczęli parskać, dyszeć, pienić się i wykonywać inne czynności wewnątrz swojego organizmu znane tylko z filmu "Egzorcysta". W całym tym rytuale można było usłyszeć: Jak tak można żyć bez telewizora? Co my takiego robimy całymi dniami kiedy nie mamy magicznej skrzynki z obrazem? Co na to ludzie powiedzą? i wiele wiele innych zarzutów mówiących jedno - Nie masz telewizora to pewnie nie masz Boga w sercu!
Na potrzeby tego wpisu żadna postać nie została zmyślona, a imiona bohaterów zostały zmienione bez ich wyraźniej prośby. Jednak jakiekolwiek podobieństwo z tą sytuacją może być przypadkowe - ale jeśli takowe występuje to nie ma się czym chwalić.
środa, 24 lutego 2010
Starcie pierwsze - Jestem Administratorką tego bloku ...
Ostatnia sobota czerwca ubiegłego roku, lecz chciało by się rzec ubiegłego stulecia. Z całym taborem mebli i innych mieszkaniowypłeniaczy zjechałem do Krakowa - ostatecznie! W ruch poszło 4 pary rąk, które skrzętnie i bez problemów zaczęły wyładowywać samochody i przenosić graty do windy. Wszystko zapowiadało się ładnie do chwili, kiedy nieznana mi jeszcze sąsiadka, o profilu mocno nadużywającej papierosów bez filtra, kobiety w zaawansowanym wieku, namierzyła nasz transport. Miotając się z nami w windzie nie wiedząc, gdzie chce wysiąść ostatecznie wybrała opcję - 2 piętra wyżej niż WY. Oczywiście patrząc na nas z wyrzutem, wyparowała z windy. Nic w tym złego nie było. Jednak jakie zdziwienie mnie dotknęło kiedy sąsiadka była na parterze szybciej niż my! Szepcząc coś do domofonu, zerkając na nas, zdawała już relację swojemu porucznikowi, swojemu J23 (co okazało się jasne dopiero chwilę później).
Kolejny transport mebli w windzie już był zapakowany ruszyliśmy na moje piętro i........
.......i otwarły się drzwi, a naszym oczom ukazała się ONA - Administratorka - Lord Vader tego bloku, Stanisław Anioł bis, Joker dzielnicy, etc. etc.
Nie czekała aż wyjdziemy, nie strzępiła sobie języka by się przestawić. NIE! Ona z postawą wprawnego agenta o kryptonimie Administratorka zaatakowała od razu. Najpierw w ruch poszły oskarżenia o podrapanie windy, potem o lamperie. Zgodzicie się, ze mną, że atak był niespodziewany i zaskakujący, dlatego też, musiałem odczekać sekund kilka by skomunikować zdziwienie z procesami myślowymi. Kiedy komunikacja doszła do skutku - powiedziałem swoje pierwsze słowa, dla odmiany zacząłem od "Dzień dobry". Następnie trochę o mnie, czyli imię i nazwisko, a na sam koniec pytanie: "Z kim mam przyjemność". Riposta była równie cięta - "Pan nie musi znać mojego nazwiska pan musi tylko wiedzieć, że jestem Administratorką tego bloku, nic więcej". Stanisław Anioł z Alternatywy 4 tez kiedyś tak powiedział: "Chłopcze! Chłopcze! Tylko nie cieciem dobra?! Tylko nie cieciem! Ja jestem tu gospodarzem domu!".
Już wiem od kogo się moja Administratorka uczy ciętego języka i o dziwo nie od Doktora Hausa z TVP2, a od bohatera serialu Barei - Stanisława Anioła. Wiecznie żywy.
poniedziałek, 22 lutego 2010
Geneza bis
Nie chciałem tego robić. Naprawdę nie chciałem opisywać moich perypetii z administratorką mojego wspaniałego bloku. Ale..........
Może zacznę od początku. Jestem Ktoś, kto po dłuższej zagranicznej tułaczce postanowił osadzić się z powrotem w Polsce. Los sprawił, że moją osadą stał się Kraków. Piękny magiczny Kraków. Nie ukrywam zawsze chciałem tu mieszkać, zawsze urzekało mnie to miasto, więc jak tylko nadarzyła się okazja - hop siup - no i mieszkam w Krakowie.
Po bardzo krótkim poszukiwaniu mieszkania (chyba najkrótszym w moim życiu), zacumowałem w jego północnej części. A dokładniej to gdzieś między Bronowicami, a Nową Hutą (nie pomogę Wam w lokalizacji).
Tu także spotkałem Ją, tajemniczą, a zarazem drapieżną, cichą, a zarazem głośną, jedyną w swoim rodzaju ADMINISTRATORKĘ BLOKU. To właśnie ona stała się moją muzą, mym natchnieniem do stworzenia bloga. A dlaczego? Zapytacie!
Dlatego, że pani Administratorka jest niczym bohater filmów Barei. To chodzący absurd, trochę jak relikt z PRLu. Jest niczym Stanisław Anioł legendarny administrator bloku przy ulicy Alternatywy 4 (którego grał Roman Wilhelmi). Podobnie jak on do spraw administracji podchodzi z najwyższym priorytetem i podobnie jak on traktuję swoją pracę/zadanie z największym oddaniem. Co akurat z zewnątrz wygląda baaaaaardzo komicznie.
Tak więc zapowiadam Wam wszystkim, licznie - w liczbie kilku - zebranych przed monitorami, że opisze wszystkie sytuacje, gdzie niezwyciężona Administratorka walczy ze mną w słownych potyczkach.
Musicie wiedzieć, że to co zamierzam opisać śmieszy, a zarazem dziwi. Obym tylko sprostał zadaniu i przekazał wam to w taki sposób w jaki opowiadam kolegom i koleżankom w pracy.
PROLOG
Dlaczego? Dlaczego to się zaczęło? Odpowiedź jest prosta. Zbyt wiele zabawnych i absurdalnych sytuacji rodzi się w konfrontacji z wieloma instytucjami. Opowiadać o nich niezliczoną ilość razy zabija ich świeżość oraz tępi ostrze ironii. Właśnie dlatego, od dzisiaj wszystkie konfrontacje z administracją wszelaką opiszę tutaj. W miejscu, gdzie duch Stanisława Anioła będzie wiecznie żywy.
Zapraszam!
Zapraszam!
Subskrybuj:
Posty (Atom)